Film 1917 w reżyserii Sama Mendesa był chyba najgorętszą premierą przełomu 2019/2020. Zbiera on pozytywne opinie krytyków (89% na Rotten Tomatoes), które mają swoje odbicie chociażby w dziesięciu nominacjach do Oscara czy dwóch otrzymanych Złotych Globach.
Trzeba przy tym otwarcie przyznać, że pochwały kierowane w stronę reżysera, a także odpowiadającego za zdjęcia Rogera Deakinsa są jak najbardziej uzasadnione. Decyzja o przyjęciu formy jednego długiego ujęcia (tzw. one-shot) powoduje, że widz zdaje się być bliżej głównych bohaterów oraz bardziej chłonąć zaprezentowaną wizją I wojny światowej. Akcja filmu, jak wskazuje tytuł, dzieje się wiosną 1917 r., zatem wojna trwa już prawie trzy lata, a zachodnia Europa jest przecięta liniami okopów. Szczególnie mocne wrażenie przedstawia, zaprezentowana w początkowej części filmu, ziemia niczyja ze swoimi kraterami, zasiekami, zwłokami, a nawet zniszczonym brytyjskim czołgiem, a także zniszczone miasto Escoust. Także pod względem mundurów oraz prezentowanego uzbrojenia, na tyle na ile znam realia Wielkiej Wojny, 1917 stoi na wysokim poziomie, choć bardzo żałuję, że nie poświęcono większej części filmu na to, co było emanacją walk na froncie zachodnim przez większą część konfliktu, mianowicie życia i walk w okopach, choć na plus należy zaliczyć smaczki takie jak prezentacja okopów wojsk niemieckich jako bardziej solidnych od tych brytyjskich, co jak najbardziej odpowiada realiom historycznym (szczególnie sugestywna scena ze szczurem).
Przechodząc na krótko do omówienia aktorstwa to zdecydowanie przyklaskuję decyzji twórców o obsadzeniu w głównych rolach mniej znanych aktorów. Zarówno George MacKay jako William Schofield (co ciekawe nie jest to pierwsza produkcja pierwszowojenna dla tego aktora, zagrał bowiem w miniserialu Birdsong z 2012 r.) jak i Dean-Charles Chapman jako Tom Blake (znany z roli Tommena w Grze o tron) naprawdę dają radę, a ich mniejsza rozpoznawalność sprawia, że nie patrzymy na ich w kontekście wizerunku jako aktorów, lecz postacie, w jakie się wcielają – zwykłych brytyjskich żołnierzy drugiej części wojny (już po wprowadzeniu poboru przez Brytyjczyków).
Przechodząc do warstwy fabularnej trzeba sobie od razu powiedzieć, że na tej płaszczyźnie film Mendesa rozczarowuje na całej linii. Zacznijmy od tego, że film nie zawiera jakiekolwiek, choćby szczątkowego, wprowadzenia historycznego, co moim zdaniem jest błędem, gdyż po pierwsze Wielka Wojna, w przeciwieństwie do II wojny światowej, nie jest konfliktem powszechnie znanym (może poza państwami biorącymi w niej aktywny udział), zaś po drugie pozwoliłoby to wyjaśnić cały główny motyw filmu, mianowicie przyczynę odwrotu Niemców związaną ze skróceniem frontu i przejściem na tzw. linię Zygfryda (nazywaną również linią Hindenburga).
Inna kwestia – choć można zrozumieć chyba całkowicie klarowny antywojenny przekaz filmu, wpisujący się w dzisiejsze standardy wysokobudżetowego kina wojennego (polecam ciekawy artykuł na ten temat w The Guardian), to całkowicie nie znajduję przyczyny dla sposobu w jaki ukazano obie strony konfliktu, gdzie z jednej strony mamy dżentelmeńskich (kłania się scena z cywilami w Escoust), czasem ekstrawaganckich (oficerowie) Brytyjczyków, a z drugiej wyjętych jakby żywcem z pierwszowojennej propagandy całkowicie zdehumanizowanych Niemców, którzy nie marzą o niczym innym niż zabiciu głównych bohaterów i niszczących wszystko co popadnie (komentarz dotyczący krów bezcenny), co swoje apogeum znajduje w kuriozalnej scenie z pilotem – czy naprawdę będąc poparzonym myśli się o tym jak zabić swojego wybawcę, który, choć jest z wrogiej armii, właśnie uratował cię od niemal pewnej śmierci? W pełni rozumiem takiego typu zabiegi w przypadku filmów o II wojnie światowej, gdzie mamy w miarę jasny podział na dobrych i złych (przynajmniej jeśli chodzi o front zachodni), ale w przypadku walk z lat 1914-1918 jest to nie do zaakceptowania, zresztą bardziej wyważona prezentacja obu stron byłaby wielkim plusem filmu, jeszcze bardziej podkreślającym bezsens tego konfliktu, co tak bardzo pasuje tego w jaki sposób przedstawia się Wielką Wojnę…
Nie mogło także zabraknąć znacznie mniej irytujących rzeczy tj. typowe dla zachodniego kina prezentacja multikulti pod postacią Hindusa oraz pojedynczych czarnoskórych żołnierzy (którzy zarówno jedni jak i drudzy o ile się nie mylę tworzyli chyba jednolite pod względem pochodzenia jednostki z białymi oficerami na czele) czy na mój gust mimo wszystko dość sterylnego wyglądu żołnierzy w pewnych momentach, aczkolwiek ma to niewielki wpływ na odbiór filmu jako całości.
Podsumowując, 1917 jest filmem, który trudno jednoznacznie ocenić – z jednej strony znakomita realizacja oraz widoczna dbałość (przynajmniej częściowa) o historyczne detale, zaś z drugiej przeciętny i niekiedy przewidywalny (scena z mostem) scenariusz, który powoduje, że nie można dzieła Mendesa określić jako ostatecznego filmu o I wojnie światowej. Swoją drogą myślę, że można powoli mówić o pewnym trendzie, który określam mianem „syndromu Dunkierki” (od dzieła Christophera Nolana), gdzie mamy film w konkretnych realiach historycznych znakomicie wykonany pod względem technicznym, lecz ze słabą warstwą fabularną, co biorąc pod uwagę fakt w jaki sposób kino kształtuje świadomość historyczną nie jest dobrym zjawiskiem.
Na koniec krótka opinia na temat szans oscarowych 1917 – o ile na nagrody za kategorie tj. zdjęcia ten film w pełni zasługuje, o tyle trudno zrozumieć chociażby nominacje za scenariusz. W perspektywie walki o statuetkę za najlepszy film nie upatruję dla tego filmu większych szans, choć nie zdziwię się, jeśli Mendes i spółka okażą się największymi wygranymi tegorocznego rozdania.
Dawid Gralik
Komentarze