Niniejszy tekst stanowi recenzję najnowszej książki Tymoteusza Pawłowskiego „Sowieci nie wchodzą. Polacy mogli wygrać w 1939 roku. Fakty, a nie historia alternatywna” (wyd. Fronda, Warszawa 2020), przy czym nie aspiruje on do miana kompleksowego jej omówienia – takowego zapewne omawiane dzieło doczeka się ze strony osób bardziej zaznajomionych z tematyką kampanii polskiej 1939 r., lecz dotyka kwestii, które zwróciły moją uwagę przy lekturze kreując na jej temat opinię, którą chciałbym się poniżej podzielić.
Zanim jednak przejdę do analizy i miejscami polemiki z autorem należy poświęcić chwilę na prezentacji jego osoby. Doktor Tymoteusz Pawłowski jest absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego, który napisał swoją dysertację pod kierunkiem śp. prof. Pawła Wieczorkiewicza. Recenzowana praca nie jest pierwszą publikacją książkową autora, przy czym w tym miejscu warto zaznaczyć, że dwie z jego poprzednich prac – „Uwaga! Czołgi! Przygotowanie do obrony przeciwpancernej w Wojsku Polskim w latach trzydziestych XX wieku” oraz, oparta na doktoracie Pawłowskiego, „Armia Marszałka Śmigłego. Idea rozbudowy Wojska Polskiego 1935-1939″ – doczekały się dość krytycznych, zresztą w mojej opinii zasłużonych, recenzji ze strony płk. dr. hab. Juliusza S. Tyma oraz dr. Wojciecha Sługockiego (można się z nimi zapoznać odpowiednio TUTAJ i TUTAJ). Dlatego też przystępując do lektury pracy od początku miałem do niej podejście sceptyczne, zważając nie tylko na jej chwytliwy i wywołujący emocje tytuł, ale także sam dotychczasowy dorobek autora. W tym przypadku dość szybko okazało się, iż intuicja mnie nie zawiodła. Lektura okazała się być długotrwała i męcząca, gdyż zajęła mi – z bardzo licznymi przerwami – ponad 3 miesiące, przy czym patrząc chociażby na opinię Norberta Bączyka (patrz jego recenzja w numerze specjalnym 6/2020 „Nowej Techniki Wojskowej Historia”), nie jestem w tym doświadczeniu osamotniony.
Tą dość długą przygodę z „Sowieci nie wchodzą…” można uznać za swego rodzaju osiągnięcie, oczywiście w negatywnym tego słowa znaczeniu, gdyż bynajmniej najnowsza książka T. Pawłowskiego nie jest napisaną trudnym językiem pracą naukową, lecz bardzo rozbudowanym, liczącym 512 stron (wstęp i 11 rozdziałów), esejem pozbawionym w zdecydowanej większości swojej objętości przypisów, a nawet bibliografii (jest jedynie jej ekwiwalent w postaci rozdziału 11, ale o nim niżej). Już na początku swojej pracy T. Pawłowski stwierdza, iż:
Kampania 1939 roku przedstawiana jest powszechnie jako chaotyczny bój odwrotowy polskiej kawalerii z niemieckimi czołgami, od samego początku skazany na porażkę. Skoro wszystko i tak miało się skończyć po trzech, czterech tygodniach, to po co było walczyć? (s. 6)
Tym samym autor kreuje się na osobę mającą mieć nowe spojrzenie na wydarzenia z 1939 r., choć – odnosząc się do rzeczonego mitu polskiej kawalerii szarżującej na czołgi – wizja powszechnego przedstawiania kampanii 1939 r. jest w dużej reliktem epoki słusznie minionej (zresztą – mającym w porównaniu do czasów współczesnych – konkretne przyczyny formułowania takiej narracji), co słusznie zauważa chociażby autor linkowanego niżej filmu:
Jednocześnie dość szybko można odnieść wrażenie, że „Sowieci nie wchodzą…” to w dużej mierze kompilacja dotychczasowego dorobku T. Pawłowskiego, opublikowanego chociażby na łamach „Wojska i Techniki Historia” czy „Techniki Wojskowej Historia”, odnoszącego się do szeroko rozumianej polityki międzynarodowej końca lat. 30. oraz kampanii polskiej 1939 r., zawierająca analogiczne tezy czy oceny sytuacji oraz postaci (jeden z przykładów tekstów T. Pawłowskiego można znaleźć TUTAJ). Warto w tym miejscu również zaznaczyć, że wbrew tytułowi „Sowieci nie wchodzą…” nie jest pozycją odnoszącą się wyłącznie do rzeczonego zagadnienia czy szerzej – kampanii polskiej. W swojej pracy Pawłowski porusza cały szereg wątków, cofając się w swoich analizach niekiedy aż do XVIII w., przedstawiając ewolucję organizacji armii w Europie, czy XIX w. pisząc o zjedzeniu zwierząt z paryskiego zoo podczas oblężenia z czasu wojny francusko-pruskiej 1870-1871 dając to jako przykład pozyskiwania żywności w oblężonym mieście.
Zresztą mając powyższe na uwadze, co celnie zauważył N. Bączyk, o ile można zaobserwować szeroką gamę wątków i dygresji, o tyle nie zawsze znajdują one swoje rozwinięcie bądź powiązanie z głównym tematem pracy jakim jest wpływ sowieckiej agresji na przebieg kampanii polskiej. Najlepszym chyba przykładem jest tu cały rozdział 6 (s. 225-276) zatytułowany Jak przegrywali inni na łamach którego autor przedstawia okoliczności podboju przez III Rzeszę Danii, Norwegii, Holandii, Belgii i Grecji, gdzie z jednej strony pisze, iż: Wiedza o przyczynach klęski [wymienionych wyżej państw – przyp. DG] (…) jest bardzo przydatna do oceny sytuacji Rzeczypospolitej (s. 225), zaś z drugiej strony nie próbuje powiązać prowadzonej narracji z sytuacją Polski i możliwymi scenariuszami alternatywnymi, co i tak samo w sobie wydaje się być zadaniem karkołomnym zważywszy na inne położenie geopolityczne przedstawianych państw (i związaną z tym np. możliwością pomocy ze strony sojuszników), nie mówiąc już o dysproporcji potencjału militarnego jakim dysponowała II RP w porównaniu do przedwojennej Belgii, nie mówiąc o Danii czy Norwegii. Przy okazji rzeczonego rozdziału autor nie zdołał zresztą uciec od licznych w tej pracy uproszczeń czy zwykłych błędów faktograficznych, niekiedy nawet przecząc samemu sobie. I tak na s. 257 Pawłowski twierdzi, że Podbój Danii i Norwegii trwał jeden dzień (co w stosunku do Norwegii jest oczywistą nieprawdą), po czym na tej samej stronie (!) pisze o decyzji o zaprzestaniu oporu jaką mieli podjąć Norwegowie… 36 godzin po rozpoczęciu walk, Uważa on jednocześnie, że wszyscy generałowie podporządkowali się rozkazowi o kapitulacji, co również jest nieprawdą zważywszy chociażby na skład wojsk alianckich biorących udział w bitwie o Narwik.
Dość ciekawe podejście do kwestii geopolityki jest zresztą dość charakterystyczne dla recenzowanej pracy, co dziwi tym bardziej, że książka posiada patronaty Polskiego Towarzystwa Geostrategicznego oraz Polskiego Towarzystwa Geopolitycznego. Chociażby w rozdziale 1 Pawłowski przywołuje przykłady obrony prowadzonej podczas I wojny światowej na części swojego terytorium przez Belgię, Rumunię oraz Serbię zadając pytanie Skoro udało się to Serbii w latach 1914-1915, dlaczego nie miałoby się udać Polsce w 1939 roku? (s. 31). Jest to pytanie dość kuriozalne zważywszy na fakt, że finalnie starania Rumunów jak i Serbów skończyły się fiaskiem – ci pierwsi podpisali w maju 1918 r. pokój w Bukareszcie, wcześniej przeciągając walki na swoim terytorium w dużej mierze dzięki wsparciu rosyjskiemu, zaś ci drudzy po przystąpieniu do wojny Bułgarii i ofensywie przeprowadzonej jesienią 1915 r. zostali zmuszeni do opuszczenia kraju i udania się do Albanii skąd ocalała część armii serbskiej, zresztą mocno doświadczona epidemią tyfusu, została przetransportowana na wyspę Korfu i dopiero w 1918 r. miała okazję wziąć udział w wyzwoleniu kraju. Z kolei Belgowie posiadali o tyle komfortową sytuację, że walczyli w bezpośredniej bliskości wojsk sojuszniczych z ententy – Francuzów i Brytyjczyków, trudno zatem mówić o sytuacji jakkolwiek analogicznej do tej jaką miałaby wytworzyć się na tzw. przedmościu rumuńskim.
Inną dość oryginalną tezą Pawłowskiego odnoszącą się do geopolityki i geostrategii jest przekonanie, że rozbiór Czechosłowacji z lat 1938-1939 r. był w gruncie rzeczy… nieszkodliwy dla Polski, gdyż:
W planowaniu działań militarnych nie liczy się długość wspólnej granicy, a jedynie dostępność linii kolejowych, a te były w rękach Polaków i Węgrów (s. 52)
O tym, że likwidacja Czechosłowacji wymusiła znaczące zmiany w obszarze polskiego planowania wojennego, najbardziej namacalnie widocznego przez utworzenie Armii „Karpaty” czy też faktycznym otwarciu możliwości ataku ze Śląska w kierunku Warszawy, Pawłowski nie wspomina. Dość ciekawie prezentują się również poglądy autora na kwestie potencjalnego sojuszu polsko-niemieckiego, tezy promowanej w ostatnich latach przez Piotra Zychowicza (który, co ciekawe, swoje dywagacje w kwestiach wojskowych w „Pakcie Ribbentrop-Beck” oparł w dużej mierze na „Armii Marszałka Śmigłego”), gdzie z jednej strony uważa, że:
Gdyby w wojnie przeciwko Sowietom walczyło państwo polskie, można przyjąć za pewnik, że przyjęto by ideę prometeizmu (…). Obywatelom sowieckim oddanoby prawo własności do ziemi (…). A przy zachowaniu życzliwości obywateli Związku Sowieckiego to zbrodnicze państwo upadłoby bardzo szybko (s. 66)
ostatecznie jednak wypowiada się przeciwko aliansowi z III Rzeszą, gdyż… Hitler był niegodnym zaufania głupcem (s. 68), ponadto, odnosząc się zarówno do I jak i II wojny światowej Pawłowski pisze, iż: Nikt, kto trwał w sojuszu z Niemcami, nie wychodził na tym dobrze (s. 69).
Kontynuując wątek niemiecki na łamach swojej pracy T. Pawłowski wielokrotnie wypowiada się negatywnie na temat Niemiec, armii niemieckiej, a zwłaszcza jej kadry dowódczej. Mówiąc o samych motywach niemieckiej agresji Pawłowski uważa je za irracjonalne, bo jakoby motywowane zemstą za brak wejścia do antysowieckiego sojuszu. O ile faktycznie zmiana podejścia do Polski i Polaków była faktycznie spowodowana odrzuceniem niemieckich propozycji o tyle z czysto wojskowego punktu widzenia był to ruch jak najbardziej racjonalny, aby w sytuacji walki na dwa fronty najpierw możliwie szybko pokonać wroga słabszego i do tego odciętego od faktycznej pomocy sojuszników. Według autora niemieckie planowanie wojenne było uwarunkowane życzeniowo, zaś bardziej efektywne byłoby wyprowadzenie głównego natarcie nie ze Śląska, lecz z Pomorza Zachodniego. Jednak według Pawłowskiego:
Tak finezyjna operacja (…) wymagałaby u wykonawców… finezji, a o to w 1939 roku w Wehrmachcie (…) było dość trudno. (…) Niemiecka taktyka była bardzo prymitywna (…). Zwycięstwo (…) zamierzali odnieść (…) dzięki przewadze liczebnej i materiałowej (s. 160-161).
Zdaniem Pawłowskiego na prymitywizm planu ataku na Polską wpływał brak wykształcenia i niedoświadczenie niemieckiej kadry dowódczej. W porównaniu z niemieckimi generałami zdecydowanie lepiej mieli prezentować się dowódcy alianccy w postaci marsz. Edwarda Rydza-Śmigłego, którego notabene Pawłowski nazwał największym wodzem w historii Polski (patrz TUTAJ – panel z udziałem T. Pawłowskiego od ok. 3:53:00), gen. Maurice’a Gamelina oraz gen. Edmunda Ironside’a (s. 58-59). Autor całkowicie lekceważy przy tym kwestie związane z doktrynami wojennymi i ogólnie przemianami w wojskowości niemieckiej mającymi miejsce po dojściu Hitlera do władzy, gdzie właśnie to przedstawiciele starszej kadry dowódczej tj. gen. Ludwig Beck, szef sztabu OKH w latach 1935-1938, byli nastawieni wrogo do koncepcji forsowanych m.in. przez Heinza Guderiana dotyczących roli wojsk pancernych. Nie dziwi to jednak wobec twierdzeń Pawłowskiego tj. wojna jest dość prosta: należy rozbić wojska wroga i uniemożliwić mu ich odbudowę, zajmując terytorium (s. 471). Nawiązując do dość pokrętnej logiki prezentowanej przez autora, a także moich osobistych zainteresowań badawczych, można odnieść wrażenie, że sukcesy wojenne wojsk rewolucyjnej Francji po 1792 r. były jakąś aberracją dziej0wą, bo przecież przedstawiciele tworzonej niemal od podstaw francuskiej generalicji pokonali swoich oponentów dysponujących przytłaczającą przewagą doświadczenia wojennego sięgającego niejednokrotnie wojny siedmioletniej…
Całkowicie odmiennie Tymoteusz Pawłowski ocenia Wojsko Polskie, a także postawę poszczególnych dowódców. Idąc tokiem przyjętym w „Armii Marszałka Śmigłego” pozytywnie wypowiada się na temat uzbrojenia polskiego wojska oraz roli w jego kształtowaniu Józefa Piłsudskiego:
naczelne władze państwowe i wojskowe Rzeczypospolitej doskonale zdawały sobie sprawę z konieczności wyposażenia polskich żołnierzy w najlepszy sprzęt. Bardzo wiele starań [marsz. Józef Piłsudski – przyp. DG] włożył w unowocześniania polskiej armii (…) oskarżany był o lekceważenie spraw technicznych i o brak dbałości o nowoczesne wyposażenie i uzbrojenie. Jest to oczywistą nieprawdą – wystarczy się przekonać, w co było uzbrojone w 1939 r. Wojsko Polskie: w karabiny maszynowe wzór 1930 (popularne browningi), czołgi szybkobieżne wz. 31 (znane jako TK/TKS), pistolety wz. 1935 (niemal legendarne visy) (s. 121).
O ile można zrozumieć powyższe sformułowanie w stosunku do ckm wz. 30 czy ViSów, o tyle umieszczenie tankietek, będących ślepą uliczką w rozwoju broni pancernej, nowoczesnym sprzętem jest co najmniej dziwne (dopiero wersję z nkm wz. 38FK można uznać za przydatną na polu walki, lecz tych WP posiadało w 1939 r. niewiele), podobnie jak opinia na temat karabinu wz. 35 (popularnego Ura): Ta ostatnia broń (…) była czymś wyjątkowym, mianowicie prekursorem panzerfausta i PIAT-a (sic!) (s. 123).
Podobnie jak miało to w swoich poprzednich publikacjach T. Pawłowski broni decyzji o kształcie planu Z zakładającego kordonową obronę granicy państwowej, jednocześnie odrzuca koncepcję obrony na linii Wisły argumentując to… brakiem środków na jej ufortyfikowanie (jakby rzeka nie była przeszkodą samą w sobie, a środki przeznaczone chociażby na powstanie umocnień na Śląsku nie można było przekazać gdzie indziej). Zresztą Pawłowski uważa, że przyjęty model działania miał na celu pod kątem politycznym wejście do wojny Francji i Wielkiej Brytanii. Ponadto, mając to na względzie, uważa on zresztą bitwę graniczną za sukces Polaków właśnie z racji przystąpienia tych państw do wojny. Z kolei na gruncie militarnym polski plan miał jakoby zabezpieczać przed wyprowadzeniem uderzenia niemieckiego zarówno z Pomorza Zachodniego jak i ze Śląska, co w sumie przeczy teorii autora jakoby wyprowadzenie przez Wehrmacht ataku z Pomorza dałoby lepsze efekty. Nawiązując jeszcze do realizacji planu Z dość interesująco przedstawia się argumentacja dotycząca braku wiedzy dowódców armii na temat całości przyjętych założeń. Otóż według autora miało to zapobiec… odkryciu planu przez Niemców (s. 182). Nawiązując jeszcze do struktury dowodzenia, a zwłaszcza jego centralizacji, Pawłowski nie zauważa problemów jakie wynikły chociażby z ewakuacji Kwatery Naczelnego Wodza do Brześcia nad Bugiem (i potem dalej na wschód) i dualizmu panującego przez pewien czas związanego z pozostawieniem w Warszawie szefa sztabu gen. Wacława Stachiewicza i tego, że obydwaj posiadali niekiedy rozbieżne informacje dotyczące przebiegu działań zbrojnych i związku z tym wydawali sprzeczne dyspozycje. Negatywne uwagi nie padają również pod adresem marsz. Rydza-Śmigłego, choć patrząc na przebieg kampanii do 17 września można sformułować wobec jego dowodzenia wiele zarzutów (patrz dyspozycje dla Armii „Poznań” czy kwestia obrony linii Narwi). Nawiązując do działań Armii „Poznań” T. Pawłowski przypisuje Śmigłemu inicjatywę wydania Niemcom bitwy nad Bzurą, choć warto pamiętać, że długo oponował on wobec propozycji dowódcy tej armii, gen. Tadeusza Kutrzeby, dokonania zwrotu ofensywnego przeciwko Niemcom mogącego odciążyć Armię „Łódź”. Mówiąc z kolei o działaniach na odcinku tej armii Pawłowski bierze w obronę postać jej dowódcy – gen. Juliusza Rómmla. Zdaniem Tymoteusza Pawłowskiego za faktyczne przełamanie frontu tego zgrupowania mieli odpowiadać jego sąsiedzi – zbyt szybko wycofująca się Armia „Kraków” oraz zbyt wolno wykonująca odwrót Armia „Poznań”. Z kolei odnosząc się do opuszczenia przez Rómmla Łodzi 6 września autor uważa, nie mając ku temu podstaw, że generał Rómmel został odcięty od swoich dywizji przez niemieckie czołgi. Podobnie pozytywnie na Pawłowski wypowiada się na temat dowodzenia przez Rómmla Armią „Warszawa” – broniąc chociażby jego decyzji o braku wyprowadzenia natarcia mającego wyjść naprzeciw wojskom Kutrzeby walczącym nad Bzurą (s. 357). Jest to dość pokrętna logika – skoro celem bitwy miało być zaangażowanie możliwe dużych sił niemieckich, dlaczego właśnie to uderzenie, mogące absorbować przecież jakąś część wojsk niemieckich, miałoby być bezcelowe?
Tymoteusz Pawłowski dość wybiórczo, a właściwie jednostronnie traktuje również kwestie związane z zaopatrzeniem i logistyką. Na łamach swojej pracy kilkukrotnie pisze o niemieckich problemach z zaopatrzeniem (np. s. 316-317), jednocześnie stawiając tezę, że przeciąganie się działań w Polsce jedynie wzmagałoby te problemy związane również z przepustowością linii kolejowych, nie mówiąc o ograniczonych możliwościach przerzutu wojsk niemieckich w razie ataku wojsk francuskich na zachodzie. Rzeczone problemy z zaopatrzeniem zdaniem T. Pawłowskiego nie dotyczyły Wojska Polskiego, które miało jakoby przeprowadzić ewakuację magazynów zyskując możliwość nie tylko do kontynuowania walki, ale nawet odbudowy części zniszczonych jednostek. Jest to oczywista nieprawda patrząc na samo rozstawienie magazynów wojskowych, los składnicy w Dęblinie, której zdobycie było przecież celem działań podejmowanych przez Samodzielną Grupę Operacyjną „Polesie”, czy też powszechne w czasie kampanii polskiej problemy jednostek pancernych z pozyskiwaniem paliwa (patrz losy Warszawskiej Brygady Pancerno-Motorowej). Autor wspomina również o wsparciu jakie mieliby otrzymać Polacy od aliantów zachodnich poprzez transporty idące z Rumunii. Dość ciekawie w tym aspekcie prezentuje się mapa na s. 431 przedstawiająca sieć kolejową międzywojennej Polski, skąd jednak nie dowiemy się nic o połączeniach kolejowych z Rumunią. Zaglądając jednak do tomu 1 „Wielkiego Atlasu Kampanii Wrześniowej 1939 roku” (Warszawa 2009) zobaczymy, że między Polską a Rumunią istniała tylko jedna linia kolejowa idąca z Czerniowców, rozgałęziająca się do Kołomyi i Czortkowa. Całkowicie inną kwestią jest zużywanie ewakuowanego zaopatrzenia oraz pozyskiwanie nowego, wszak broniący się we wschodniej części kraju Polacy byliby całkowicie pozbawieni przemysłu zbrojeniowego zdobytego przez Niemców. Na marginesie nawet gdyby znajdował się on wciąż w polskich rękach możliwości uzupełnień były ograniczone, gdyż w przededniu wojny działał on na nieco ponad połowę swoich mocy produkcyjnych, a jego rozkręcenie przy ograniczonych zasobach surowcowych byłoby sprawą dość trudną. Jednocześnie możliwości uzupełniania zapasów dzięki pomocy aliantów byłyby mocno ograniczone, nie mówiąc o problemach wynikłych z różnic w obrębie modeli uzbrojenia i typów amunicji (z bronią strzelecką na czele), nie mówiąc o tym, że wątpliwe byłoby pokrywanie polskich potrzeb w zakresie umożliwiającym dłuższą bądź bardziej intensywną walkę. Podsumowując to zagadnienie, używając porównania gamingowego, Wehrmacht w pracy Pawłowskiego działa według reguł z serii „Deceisive Campaigns”, zaś Wojsko Polskie – niczym w „Hearts of Iron IV”.
Jednocześnie przedstawiając przebieg kampanii wielkie znaczenie T. Pawłowski przykłada do liczb, ignorując sytuację geopolityczną i strategiczną, a także ponownie porównując Polskę z państwami o całkowicie innym potencjale militarnym:
W samej Warszawie znajdowało się więcej dział przeciwpancernych, niż miała ich armia fińska na początku wojny zimowej. Po porażkach i ewakuacjach Wojsko Polskie miało tyle samo czołgów, co armia belgijska w przeddzień niemieckiej agresji. Do Rumunii ewakuowano więcej polskich samolotów niż mieli ich Finowie (…). W sumie 16 września 1939 roku Wojsko Polskie liczyło blisko 700 000 ludzi (…) 1000 dział i 200 czołgów. Były to siły większe niż te, które do wojny zimowej wystawiła Finlandia! (s. 292, 308)
Tym samym nie odnosi prezentowanych przez siebie liczb do stanu wyjściowego WP, co byłoby zdecydowanie bardziej celowe, chociaż i w takiej sytuacji nie odzwierciedlałoby to w pełni polskiego położenia, bo przecież liczby nie opiszą sytuacji na froncie, funkcjonowania systemu dowodzenia, morale walczących wojsk czy ich stanu fizycznego żołnierzy.
W przeciwieństwie do Danii czy Norwegii zdecydowanie mniej miejsca na łamach swojej książki Pawłowski poświęca Sowietom. Zdaniem autora pod koniec lat 30. Armia Czerwona to najgorsza armia ówczesnego świata (s. 127), zaś polityka ZSRR w razie braku paktu Ribbentrop-Mołotow i rozpoczęcia agresji niemieckiej na Polskę pozostaje niewiadomą. Jedynie w rozdziale 10 przy omawianiu możliwych konfiguracji w polityce międzynarodowej w przypadku przeciągania się kampanii w Polsce T. Pawłowski pisze o możliwym sojuszu niemiecko-sowieckim zawartym już po rozpoczęciu wojny. Jak miałby on wyglądać i jak wtedy wyglądałaby sytuacja polityczno-wojskowa – tego autor już szerzej nie analizuje. Tymczasem agresję sowiecką, nawet bez traktatu zawartego z Niemcami, należy uznać za prawdopodobną, co daje jednak wynik niezgodny z linią przyjętą przez autora. Do tego istnieje kwestia dalszych negocjacji aliantów zachodnich nt. wejścia ZSRR do koalicji antyniemieckiej, wobec czego oponowali jednak Polacy. Ta mgła spowijająca działania sowieckie nie przeszkadza jednak w tym, aby z inwazji sowieckiej stworzyć uniwersalne wytłumaczenie dla kolejnych polskich porażek mających miejsce faktycznie podczas kampanii polskiej – i tak nieudana próba przebicia się Armii „Małopolska” do Lwowa miała wynikać z załamania się morale polskich żołnierzy spowodowanego informacją o agresji Sowietów, podobne demoralizujący wpływ miała ta wiadomość wywrzeć na grupie armii gen. Kutrzeby i prowadzić do pochopnej zdaniem autora próby przedarcia się do Warszawy za wszelką cenę, zaś klęska w I bitwie pod Tomaszowem Lubelskim zdaniem Pawłowskiego to wynik braku możliwości odwrotu wojsk polskich drogą okrężną ku przedmościu rumuńskiemu.
Rozwijając wątek możliwych scenariuszy alternatywnych warto zauważyć kolejny paradoks – z jednej strony tytuł mówi o faktach, a nie historii alternatywnej, zaś sam Pawłowski właściwie tworzy takowe scenariusze, wybiegające czasowo nawet do wiosny 1940 roku. Żeby było jeszcze ciekawiej autor zdecydował nie używać terminu historia alternatywna, zamiast tego wykorzystując pojęcie bliźniacze – historia niezaistniała, bowiem termin „historia alternatywna” ma w Polsce złe konotacje (s. 9). Przedstawiając kilka możliwych scenariuszy wydarzeń praktycznie wszystkie one są bardziej lub mniej pozytywne dla Polski, przy czym dużo miejsca poświęca się w nich decydującej roli francuskiej ofensywy, która miałaby się rozpocząć pod koniec września. Co warte zanotowania w opinii Pawłowskiego natarcie prowadzone przez polskich sojuszników musiało się, w mniejszym lub większym stopniu, udać, gdyż Francuzi do wojny szykowali się równie długo, co Polacy zaś przełamanie umocnień Linii Zygfryda byłoby kwestią matematyki (s. 455). Pomijając wspomniany wyżej faktyczny brak wątku sowieckiego warto jeszcze zauważyć kreowany przez Pawłowskiego imposyblizm Niemców odnośnie eskalacji konfliktu (chociażby kwestia węgierska i jej wykorzystanie przeciw Rumunii), przez co na łamach swojej pracy Pawłowski prezentuje jedynie wybrane przez siebie historie niezaistniałe.
Poza wspomnianymi wyżej zagadnieniami w pracy Tymoteusza Pawłowskiego można znaleźć również cały szereg innych błędów faktograficznych, myślenia życzeniowego, lekceważenia aspektów takich jak uwarunkowania terenowe, stosowania doktryna i taktyka działania wojsk czy innych zabiegów prowadzących do stanu, w którym „Sowieci nie wchodzą…” stają się pozycją, która z jednej strony kreuje się na pozycję tworzącą narrację w oparciu o fakty historyczne (patrz tytułowe „Fakty, a nie historia alternatywna”), zaś z drugiej strony w praktyce nie jest w stanie w sposób wystarczająco przekonujący dowieść zawartych tam tez. W sumie to nic dziwnego patrząc na wspomniany już brak klasycznej bibliografii – książka zawiera wprawdzie rozdział 11 mający być jej substytutem, lecz w istocie nie prawi on o archiwach, źródłach drukowanych czy nawet historiografii na bazie której Pawłowski przygotował swoją pracę, lecz w istocie stanowi krytykę dotychczasowego dorobku na polu opisywania zdarzeń z września i października 1939 r., zaczynając od działań powołanego przez gen. Władysława Sikorskiego Biura Rejestracyjnego. Choć paradoksalnie jest to jedyny rozdział, w którym obecne są przypisy, obok nich występują bardzo subiektywne opinie takie jak Materiałowe podstawy historiografii kampanii 1939 roku są bardzo nierzetelne i brak im obiektywizmu. Tworzyli je pełni goryczy Polacy, tryumfujący Niemcy i posłuszni poleceniom partyjnym Sowieci (s. 488) czy nawet badacze – nawet młodego pokolenia – często powielają truizmy wykreowane w okresie PRL-u. Czy wynika to z niewiedzy, czy z chęci przypodobania się starej kadrze naukowej – trudno osądzić (s. 502). Tym samym, wypowiadając się negatywnie na temat zarówno części bazy źródłowej jak i historiografii razi brak przedstawienia jakichkolwiek materiałów mogących dać podstawy do stworzenia nowej, ,,właściwej” i „opartej na faktach” narracji.
Z mniej znaczących rzeczy warto wspomnieć dziwne podejście T. Pawłowskiego do kwestii terminologii – z jednej strony uważa on, ze termin „przedmoście rumuńskie” obecny w historiografii nie jest właściwy merytorycznie (s. 414), zaś sam niesłusznie nazywa XIX Korpus Guderiana pancernym (nazwa właściwa korpusu w 1939 r. to XIX Armeekorps), ponadto stosuje dosłowne tłumaczenie niemieckiego terminu Heeresgruppe zachowując przy tym niemieckojęzyczną nazwę własną (Grupa Wojsk „Nord”, Grupa Wojsk „Süd”) mimo powszechnie używanego w polskiej historiografii zwrotu grupa armii.
Podsumowując, biorąc pod uwagę wszystkie przedstawione wyżej zagadnienia ocena najnowszej książki Tymoteusza Pawłowskiego nie można być inna niż zdecydowanie negatywna. Dlatego też zdecydowanie odradzam sięganie po nią zarówno przez osoby zajmujące się tematyką kampanii polskiej jak i tym ogólnie zainteresowanym historią wojskowości, a w szczególności osobom jedynie pobieżnie znającymi wydarzenia z końca lat 30., gdyż może to u nich wytworzyć fałszywy obraz wydarzeń tego okresu.
Dawid Gralik
Komentarze